Dla tych co nie znają.
Zaczyna się w niedzielę wieczorem…
Od odwożenia dzieci.
Nie pytam o przyszły weekend.
Bo nie wiadomo, czy będzie.
Może za dwa tygodnie.
Może coś wypadnie.
Może znowu coś się nie ułoży.
Podjeżdżamy pod ich dom.
Już nie mój.
Ja tylko przywożę.
Za chwilę odjadę.
Żegnamy się.
Czasem ciepło.
Czasem chłodno.
Czasem z uściskiem, czasem z szybkim „pa”.
Jak to dzieci. Jak to życie.
Uśmiecham się.
Gram do tej gry, którą trzeba grać.
„Będzie dobrze.”
„Do zobaczenia.”
„Kocham was.”
Ale kiedy zamykają za sobą drzwi…
Nie ma już nic do grania.
Odjeżdżam.
I ledwie się trzymam.
Nie wracam do domu.
Wracam do czterech ścian, które nie chcą ze mną gadać.
Cisza.
Brudny talerz.
Nie myślę od razu o pracy.
Najpierw boli to, że ich tu nie ma.
Potem dopiero przychodzi stres.
Poniedziałek.
Spotkania.
Maile.
Udawanie, że to kolejny zwykły tydzień.
Ale to nie jest zwykły tydzień.
To tydzień bez nich.
Po kilku godzinach bycia ojcem.
Po byciu potrzebnym.
Teraz nikt nic ode mnie nie chce.
Nikt nie woła.
Nikt nie przerywa.
Nikt nie zasypia obok.
Nie dzwonię do nikogo.
Nie mam do kogo.
Nie chcę dzwonić na siłę.
To w końcu niedziela.
Leżę.
Nie gaszę światła.
Nie chcę, żeby było ciemno.
Ciemność przypomina zbyt wiele.
Śpię przy lampce.
Jak dzieci.
Jak ktoś, kto boi się, że jak zamknie oczy, to już się nie podniesie.
To czas, którego nie życzę nikomu.
Zostaję z tym sam.
Gdzieś z Internetu, gdzieś z Wrocławia.